KIEDY DZIECKO NIE CHCE JEŚĆ
Na widok rodzica wciskającego dziecku na siłę zupkę, kaszkę, czy rozciapanego banana budzą się we mnie najgorsze instynkta. Sama mam ochotę przypiąć owego rodzica pasami do fotela i wcisnąć mu tę cholerną zupkę siłą. Za mamusię, za tatusia, za babcię, dziadka i pradziadka. I od razu zastrzegam zanim posypią się gromy, że moje dzieci nie należą do połykających wszystko pelikanów. Wiem doskonale co to znaczy, że dziecko nie chce jeść. Nie, że grymasi i marudzi, ale nie je po prostu. Mieliśmy i takie etapy. Był taki okres, że liczyłam i zapisywałam w specjalnym zeszycie każdy połknięty przez córkę mililitr mleka. Jak wariatka ważyłam ją codziennie sprawdzając czy na pewno nie straciła kilku gramów. Dla większości rodziców to zachowanie pewnie co najmniej niepokojące i wymagające konsultacji ze specjalistą, ale uwierzcie mi na pewno nie dla rodziców wcześniaków. Tamten mroczny czas już za nami i wielkich tragedii w tym temacie już (odpukać!) nie doświadczamy. Zgrzeszyłabym nazywając ich niejadkami, ale miewają swoje jedzeniowe fochy. Na szczęście dla moich dzieci i mojego zdrowia psychicznego przede wszystkim, kiedy osiągnęły wiek, w którym ominięcie jednego czy o zgrozo dwóch nawet posiłków nie doprowadzi już do skutków nieodwracalnych, postanowiłam po prostu wrzucić na luz. Ot tak.
Boże jakie życie jest teraz piękne. Jemy co chcemy. Jeśli nie chcemy, to nie jemy albo mniej jemy. Proste. Dziś naprawdę zgrzeszyłabym mówiąc, że moje dzieci są niejadkami. Nie są, choć Młoda nadal dzierży berło naszej Naczelnej Grymaśnicy, a i Młody miewa w tym temacie gorsze dni. W takich chwilach wyciągam moje asy z rękawa i kiedy faktycznie trzeba nie waham się ich użyć. A ponieważ przeważnie działają i żadna z nich znowu wielka tajemnica spokojnie mogę podzielić się nimi ze światem. Jednak ostrzegam, nie nastawiaj się broń Boże na kompendium wiedzy pt. „Milion pięćset sposobów na niejadka”, albo porady z cyklu: „Jak uzupełnić deficyty wapnia w diecie Twojego dziecka”. Tego tu nie znajdziesz. Mogę wymądrzać się jedynie na temat własnego ogródka i tego co robię kiedy moje osobiste dziecko nie chce jeść, a doświadczenie nauczyło mnie, że w walce z grymaszeniem i godzinnym dłubaniem widelcem w kotlecie sprawdzają się trzy podstawowe zasady, przy okazji bardzo proste.
- Jemy wspólnie
To działa. Sprawdzone na żywych organizmach. Nie od dziś wiadomo, że przedszkolaki posadzone o jednej porze przy jednym stole zmiatają (w większości przypadków) gremialnie te wszystkie podane im warzywne zupy i kluchy z sosem, których za nic w świecie nie tknęłyby w domu. I nie ma to nic wspólnego z czarną magią. To banał, ale w zdecydowanej większości się sprawdza. Jedzą wspólnie, wszystkie na raz, zaglądając sobie wzajemnie do misek, bo jedzenie to rytuał. A rytuały celebruje się w grupie.
- Jemy oczami
To co jest na talerzu po prostu musi się podobać, w przeciwnym razie za Chiny Ludowe nie trafi do żołądka. Jeśli zaserwuję mojemu dziecku zieloną breję, to chyba nie powinnam być zdziwiona, że ono dostanie na sam jej widok szczękościsku. Stawiam na zabawę. Staram się zaskakiwać. Jednego dnia podaję dzieciarom nudnego jak flaki z olejem kotleta, żeby dzień później zaserwować im jadalnego robota, psa łowiącego ryby, fasolowego dinozaura, czy jednego z licznej bandy potworzaków. Na codzień posiłki moich dzieci nie wygladają w ten sposób, nie jestem znowu tak kompletnie szalona, a poza tym oprócz rzeźbienia w warzywach naprawdę mam jeszcze inne rzeczy do roboty. Jednak czasami rzeczywiście wystarczy kanapce dorobić gały, albo uszy, żeby osiągnąć spektakularny sukces. Większość podanych w ten sposób brokułów, oliwek, buraków, sałat i znienawidzonych jajek znika, przy akompaniamencie tekstów w stylu: „Mamo, zjadłam mu źrenicę!“, „Mamo, Jasiek zeżarł nogę mojego robota!“, „Mamo, wąsy tego kota nie były dobre!“. Czysty surrealizm. Dlatego od czasu do czasu pozwalam sobie na takie szaleństwa i stylizuję pulpeta na gigantyczną mrówkę. Ta metoda sprawdza się szczególnie wtedy, gdy dziecię jest chore. Po pierwsze chore i marudne dziecko nie chce jeść bo zasadniczo czuje się źle i w ogóle nie ma ochoty na nic, a taka mrówka z pulpeta potrafi czasami zdziałać cuda (serio!). Po drugie i znam to z autopsji, matka opiekująca się swoim chorym dzieckiem włącza jakiś turbo napęd i nagle okazuje się, że wystylizowanie kanapki na królika, świnkę, czy innego angry berdsa to dla niej pikuś.
- Nie zmuszamy
Nie chcę! Nie zjem! Nie lubię! Gdybym za każdym razem, gdy to słyszę dostawała dolara już dawno wylegiwałabym się z drinkiem z palemką nad oceanem. Nie walczę z tym, bo po prostu nie widzę sensu, a poza tym wyznaję świętą zasadę nie czyń drugiemu co tobie nie miłe, więc nikogo nie karmię na siłę i mam nadzieję, że nikt mnie tak nigdy karmić nie będzie. Ponieważ nie zmuszamy tylko pokazujemy możliwości i zachęcamy, z czasem udało się nam wypracować jedną cenną rzecz. Ok. Nie zjesz, nie chesz, nie musisz. Tylko spróbuj. Trzeba przecież wiedzieć co nam smakuje, a co nie. I choć w znakomitej większości i tak niestety po spróbowaniu jakiejś nowości uparcie twierdzą, że nie dobre, a Młoda dodatkowo, żeby dodać nieco dramatyzmu, demonstruje pełen dezaprobaty gest Cezara skazujący niegdyś nieszczęśników na zagładę, to od czasu do czasu zdarzają się jednak małe zwycięstwa. Jak wtedy kiedy Młoda ze szczerym zdziwieniem odkrywa, że coś jej rzeczywiście smakuje. Tak było z serkiem mascarpone na przykład, albo z rukolą, a ostatnio z kurczakiem tikka masala. To, że moje dziecko nie chce jeść, to już teraz dla mnie żadna tragedia. Nie jestem terrorystką, która z zegarkiem w ręku zmusza do jedzenia określonych ilości posiłków o określonym składzie, frikiem na punkcie odpowiednio zbilansowanych potraw itd. Wyluzowałam, co nie znaczy, że karmię dzieci parówkami na zmianę z czekoladą. Znam je i wiem, że zdarzają się im takie chwilowe wahania apetytu. Kontroluję sytuację, ale przecież każdy z nas ma takie dni, że je mniej niż zwykle. A dzieci to nie gęsi wszak, które trzeba upaść do określonej wagi.
Poziom trudności z wrzuceniem na luz polega na tym, że matki w większości przypadków mają zasadniczo jakiś problem z tym całym karmieniem, odżywianiem, wyżywieniem potomstwa. Sama znam ciężar odpowiedzialności za to, żeby jadło, żeby zjadło, żeby było dużo i zdrowo i wiem, że bardzo łatwo wpaść w paranoję. Najgorsze, że ten instynkt matek karmicielek z upływem czasu wcale nie słabnie. Wręcz przeciwnie. Z czasem staje się silniejszy, żeby ostateczne apogeum osiągnąć kiedy matka karmicielka zostaje babcią. Jeśli dziecko nie chce jeść w jej obecności, to już pozamiatane. Serio, wyszliście kiedyś głodni od babci?
Dodaj komentarz