ZAPAMIĘTAJĄ NA ZAWSZE
Chcecie dla nich jak najlepiej. Przychylacie im nieba. Dbacie o nie ile sił w nogach i rękach, karmicie zdrowo, wycieracie gluty, ubieracie i kształcicie. Wozicie na lekcje skrzypiec, prowadzicie na treningi judo i korki z anglika, kupujecie wyśnione zabawki. Pilnujecie, żeby niczego im nie brakowało. Jak przystało na ekspertów meandrów rodzicielstwa zaharowujecie się, żeby robić to dobrze. Co tam dobrze, świetnie, popisowo, po mistrzowsku! Niech tylko ktoś spróbuje zaprzeczyć. Ćwiczycie się przecież w tej trudnej sztuce codziennie, od lat.
Tymczasem, w rzadkich chwilach słodkiego nic nie robienia niepokojąca myśl zaczyna was dręczyć. Ponury pomruk podszeptuje złowrogo brzmiące przepowiednie. Dochodzi do was smutna prawda, że oto żadni z was eksperci, żadni znawcy tematu. Choć podskórnie zawsze to czuliście, przekonujecie się teraz naocznie, że prawdziwie uszczęśliwia wasze dzieci tylko i wyłącznie wasza zaangażowana obecność w ich życiu. Tylko tyle i aż tyle, bo bywa niestety, że właśnie o tę zaangażowaną obecność rodzica najtrudniej się dziecku doprosić.
Tymczasem co im po drogich zabawkach, kiedy wspinając się na paluszki nigdy nie zdołają was dojrzeć z przedszkolnej sceny, na której stoją z bijącymi szaleńczo sercami? Jakim cudem kolejna Barbie, albo inny transformer ma wypełnić tę dziurę w sercu, kiedy nie znajdą was w tłumie rodziców, bo was tam zwyczajnie nie będzie, a na zastępstwo jak zwykle oddelegujecie nianię. Co im po luksusowych wakacjach, na które rok w rok wysyłacie je z babcią. Co im po waszej kasie, do której ciężka i mozolna droga odbiera waszym dzieciom szansę na wspólne wspomnienia?
Wprawdzie nie zdarza mi się posyłać niani na przedszkolne przedstawienia, ale mogłabym przysiąc, że słyszałam ten złowieszczy pomruk ostatnio. Dopadł mnie gdzieś na skąpanym w słońcu pomoście kiedy patrzyłam na roześmiane oczy własnych dzieci. Słyszałam go kiedy biegały beztrosko boso po trawie. Kiedy młody złowił pierwszą w życiu rybę, młoda stawała przede mną na rękach, a ja na to patrzyłam. Nie zerkałam, nie wmawiałam im i sobie, że „tak, tak widziałam, super”. Patrzyłam naprawdę. Słyszałam ten pomruk kiedy leciałam na łeb na szyję, żeby zobaczyć puchatą gąsienicę, którą ona znalazła w altance. Kiedy mody tańczył w deszczu i ślizgał się niczym Grzegorz Filipowski po mokrym tarasie. Kiedy słuchałam opowieści własnego dziecka patrząc mu prosto w oczy, nie robiąc jednocześnie a) prania, b) zakupów, c) czegokolwiek co nie może przecież poczekać.
Nie mam złudzeń, że zapomną, że bywam zniecierpliwiona i żyję w ciągłym niedoczasie, że poganiam ich kiedy zakładają skarpetki, albo rozgrzebują śniadanie, że wymażą z pamięci nerwowe poranki, albo moje znużenie kiedy w nieskończoność przeciągają wieczorne czytanki. Na szczęście wiem też, że zapamiętają na zawsze tę puchatą gąsienicę, pierwszą wyciągniętą z wody rybę i taniec w ciepłym, letnim deszczu. I to, że wtedy byłam nie obok, a z nimi prawdziwie. Szczęśliwa.
Dodaj komentarz