JESZCZE ZATĘSKNIĘ
Patrząc na zdjęcia uśmiechniętych dzieciaków, pochłaniających w pięknym słońcu i w wielkiej komitywie przy okazji domowe lody łatwo uwierzyć, że macierzyństwo właśnie tak wygląda na co dzień. Szczęśliwe dzieci w obiektywie zakochanej w nich mamusi. A to przecież kłamstwo perfidne i każda matka wie o tym doskonale. To tylko jeden dzień, jedno popołudnie, a właściwie pół godziny tego popołudnia, a szczerze mówiąc nawet niecałe pół godziny, kiedy faktycznie szczęśliwe dzieci pałaszowały domowe lody na oczach zakochanej w nich mamusi. Po chwili znudziło im się to szczęście, wysmarowały się tymi lodami, zaczęły się przepychać, popychać i doprowadzać mamusię do szału, czyli klasyka gatunku.
Zaklinam w tych zdjęciach wspomnienia i zatrzymuję te naprawdę fajne momenty, bo przecież nadejdzie kiedyś taki dzień, że już nie będą się słodko przytulać, że przestaną przychodzić z każdym kuku do wycałowania, że nie będą wyciągać w moją stronę stęsknionych rączek. Podobno zanim się obejrzę wyrosną i mnie przerosną, obsypie ich trądzik i zaczną pyskować. Podobno zatęsknię za tym słodkim dziecięctwem, tym wiekiem naiwności, tymi wielkimi oczami i małymi rączkami zamkniętymi w moich dłoniach. Ale macierzyństwo to nie tylko te zatrzymane w kadrze chwile. Są też takie dni kiedy jest strasznie trudno i ciężko. I jestem rozdarta, bo z jednej strony to moje szczęście największe i błogosławieństwo przecież, takie mi się trafiły fajne i zdrowe, najlepsze losy na loterii życia, a z drugiej strony czasami zwyczajnie nie mam do nich siły. Nienawidzę się za to jak na te swoje szczęścia warczeć potrafię, jak drę się na nie i taką matką bywam, którą nigdy przecież miałam nie być. I taka się czuję niewdzięczna i marzę by zaszyć się gdzieś w ciemnym kącie i wyryczeć jak jakiś bóbr czy bobrzyca raczej. I tych wspomnień wolałabym nie zatrzymywać, czekam wręcz aż odejdą w niepamięć.
W kontrze do łatki, którą ktoś mi nie wiem kiedy i nie wiem dlaczego przypiął, żadna ze mnie perfekcyjna pani domu, ani matka polka, ani nawet super żona. Poza tym, że żadna z powyższych oczywiście nie istnieje, ja tak jak chyba każda baba, w każdym z tych obszarów mam i momenty chwały i totalne kompromitacje. Ok, bywam i świetną żoną i fajną mamą, a od czasu do czasu mam nawet, wyobraźcie sobie, poukładane w szafach. Zdarza mi się, ale są też takie dni, kiedy punktów w konkursie na Matkę Roku nie dostałabym żadnych.
Dzisiaj po kilku latach doświadczania i wyżyn i dołów kompletnych w temacie macierzyństwa wiem już, że to normalne i że każda z nas, nawet ta zwykle uśmiechnięta i pachnąca świeżo upieczonymi ciasteczkami bywa też od czasu do czasu taką rozklejoną bobrzycą. Szkoda tylko, że nikt mi o tym wcześniej nie powiedział. Na początku drogi. Gdyby dajmy na to uczyli tego w szkole oszczędziliby mi przecież całej masy niepotrzebnych nerwów. Tymczasem sama musiałam dojść do tego, że wychowywanie dziecka to po prostu zadanie ekstremalne i ekstremalnych w związku z tym wymaga środków. Nie tylko czasu i cierpliwości, wymaga siły przede wszystkim. Siły fizycznej, żeby przetrwać nieprzespane noce, dotrzymać kroku niewybieganemu dwulatkowi i wtaszczyć po schodach wózek z 12-kilogramowym wkładem, ale i psychicznej, żeby nie skończyć sromotnie, kiwając się z tępym wyrazem twarzy, gdzieś w tym przeklętym kącie.
Wychodzi na to, że sama miłość, która niby spływa na nas na początku rodzicielskiej przygody, choć nikt jej przecież nie widział – nie wystarczy. Trzeba siły, żeby kochać mądrze, wyznaczać granice i walczyć z mniej lub bardziej gwałtownymi oznakami buntu. Siły, by poradzić sobie z ładunkami emocji, które wybuchają często w sposób naprawdę mocno niekontrolowany. Siły wreszcie by udźwignąć ten przygniatający nas każdego dnia ciężar odpowiedzialności, za to jakie temu małemu człowiekowi zgotujemy, nie zupki czy kaszki, ale życie. Podstawy i filary jego dorosłego życia. I weź tu matko z całym tym ciężarem na głowie, na ramionach i w sercu zachowaj spokój. Choćbyś kochała nad życie musi nadejść taki moment, kiedy po prostu tej siły Ci zabraknie. I dobrze, żebyś po prostu o tym wiedziała. Pocieszające jest to, że ona potrafi się cudownie odrodzić, pod warunkiem jednak, że na chwilę oderwiemy się od wysysających z nas tę siłę dzieci, właśnie po to żeby naładować baterie. Nie możemy wszystkiego robić same. Żaden człowiek tego w pojedynkę nie udźwignie. Nawet matka.
Czasami kiedy kończą się moje rezerwy siły i cierpliwości odgrażam się, że wyślę tę moją dwójkę na karne kolonie, albo snuję wariacje na temat żłobka z wojskowym drylem. W takich chwilach ciężko uwierzyć w to, że kiedyś będę za tym wszystkim tęsknić. A przecież w końcu nadejdzie taki dzień kiedy faktycznie wyfruną mi z gniazda i przyjdzie mi wypuścić te ich rączki z moich dłoni. Wspominać będę wtedy z nostalgią nie tylko te cudowne, błogie chwile, jak to majowe popołudnie kiedy kwitły bzy, a my cieszyliśmy się z pierwszych ciepłych dni tego roku i wciągaliśmy domowe lody, ale też te wszystkie nasze burze i sztormy, te ryki, piski i krzyki, ich łzy i moje. Kiedyś w moim domu będzie wreszcie cicho i spokojnie, zapanuje w nim porządek i ład perfekcyjny w każdej szafie. Wtedy dopiero ryczeć będę jak bobrzyca – z tęsknoty za tym co minęło bezpowrotnie.
Przepis na kilka minut względnego spokoju:
Chciałabym napisać, że lody zostały zrobione z jagód, które własnoręcznie zebrałam biegając o świcie po rannej rosie w pobliskim lesie, ale to nieprawda, bo ani nie biegam rano, tym bardziej po rosie, a poza tym w pobliżu żadnego lasu nie uświadczycie 😉 Lody powstały więc ze zblendowanych z gruszką borówek amerykańskich, zakupionych bez cienia romantyzmu w pobliskim warzywniaku, przekładanych na zmianę z posłodzonym przy pomocy cukru pudru jogurtem naturalnym 🙂 Grunt, że wywołały efekt WOW 🙂
Dodaj komentarz