CZY DA SIĘ ZWIEDZIĆ BUDAPESZT W DWA DNI?
To pytanie spędzało mi sen z powiek przed tegorocznym urlopem. W naszym wakacyjnym grafiku nie mieliśmy na Budapeszt więcej czasu, a po doświadczeniach z poprzednich podobnych międzylądowań po prostu wiedziałam, że musimy się lepiej przygotować. Zatem jak przystało na skończoną prymuskę naczytałam się porad światłych, internetowych obieżyświatów, wskazówek co gdzie, jak i za ile. Sprawdziłam skrupulatnie co koniecznie trzeba zobaczyć, dokąd pojechać, jak dojechać i jak stamtąd wrócić. Przygotowałam mapy, opracowałam szczegółowe trasy, a nawet o zgrozo sprawdziłam konkretne połączenia. Wszystko po to, żeby (pardon) zaliczyć Budapeszt w dwa dni.
BUDAPESZT W DWA DNI – OCZEKIWANIA VS RZECZYWISTOŚĆ
Wydawało mi się, że świetnie odrobiłam tę lekcję i sporządziłam genialny wręcz weekendowy plan minimum, a moja ekipa radośnie wdroży go w życie. Tjaaaa oczywiście tylko mi się tak wydawało. Nie doceniłam pewnych istotnych bądź co bądź czynników, głównie atmosferycznych i ludzkich rzecz jasna, jeszcze bardziej chyba nieprzewidywalnych. Jednak mimo, że ostatecznie pod presją małych terrorystów, musiałam dokonać paru dramatycznych modyfikacji mojego ambitnego węgierskiego scenariusza i nie bez żalu zrezygnować z kilku kluczowych punktów programu, wyjeżdżaliśmy z Budapesztu z poczuciem, że mimo wszystko sporo z tego co ma do zaoferowania skosztowaliśmy.
DZIEŃ 1
Właściwie powinnam napisać popołudnie, bo oczywiście jak to mamy w zwyczaju zamarudziliśmy dramatycznie z wyjazdem i dotarliśmy do Budapesztu znacznie później niż planowaliśmy. Nie chcąc tracić ani chwili bez zbędnej zwłoki porzuciliśmy hotel, znajdujący się zresztą ku naszemu zaskoczeniu w bodaj najbardziej szemranej dzielnicy po peszteńskiej stronie miasta (dzięki mężu, nie ma to jak doświadczyć lokalnego folkloru w wykonaniu uroczych acz nieco odurzonych czymś autochtonów) i trolejbusem ruszyliśmy w stronę Dunaju.
Po drodze minęliśmy legendarną Halę Targową. Największą i najstarszą w mieście. Genialne, z tego co czytałam miejsce, w którym można nabyć drogą kupna kulinarne pamiątki, smakowite suweniry, w stylu smakowitej pasty gulaszowej, albo skosztować langosza – słynnego węgierskiego przysmaku. Niestety tylko o tym czytałam i nomen omen musiałam obejść się smakiem. W soboty Hala Targowa jest czynna tylko do godziny 15:00, a w niedzielę zamknięta na skobel zupełnie.
NAD PIĘKNYM, MODRYM DUNAJEM
Wysiedliśmy na Pl. Fövám tuż przy wejściu na Most Wolności. Ten most łączy plac ze znajdującym się po przeciwnej stronie rzeki wzgórzem św. Gellerta. Jest to podobno najkrótszy most nad Dunajem w Budapeszcie. Mierzyć nie mierzyliśmy. Uwierzyliśmy na słowo.
Spacerem wzdłuż rzeki, mijając po drodze kolejny rozpięty na niej most – Most Elżbiety i podziwiając barki, pływające tramwaje, pełne ludzi restauracje i hotele, doszedłszy do wniosku, że nasze stołeczne wiślane bulwary prezentują się na tym tle nader skromnie, doszliśmy do Mostu Łańcuchowego (Széchenyi lánchíd). Najstarszego z budapesztańskim mostów.
To architektoniczna wizytówka miasta. Jeden z niezaprzeczalnych symboli Budapesztu. Wejścia na most, z jednej i drugiej strony strzegą od prawie dwóch wieków kamienne figury potężnych lwów. Do jego budowy przygotowano się trzeba przyznać całkiem solidnie. Badano ponoć wnikliwie dno Dunaju, pierwszy raz w historii Węgier wykorzystując do tego celu kapsułę podwodną. How cool is that?
LEGENDY I CIEKAWOSTKI
Podczas ceremonii otwarcia w 1849 roku w doszło do groźnie wyglądającego wypadku. Jeśli wierzyć przekazom historycznym jedna z lin podtrzymujących łańcuch zerwała się i uderzyła w platformę, na której traf, chciał stali akurat najznamienitsi, zaproszeni goście. Wszyscy odziani zapewne w odświętne toalety wpadli z impetem do wody. Na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało. Mimo wszystko, co za historia!
Z mostem łańcuchowym związana jest jeszcze jedna hostoria. Podczas ceremonii odsłonięcia lwów mających chronić most przed potencjalnym zniszczeniem, pewien nieznający jak można śmiało przypuszczać swego miejsca w szeregu szewc, niejaki Jakub Frick, krzyknął bezczelnie, że lwy są do kitu (czy jakoś tak), bowiem… nie mają języków. Na jego okrzyk tłum zareagował gromkim, szyderczym śmiechem. W tej sytuacji autor rzeźb Janos Marschalko, wrażliwy jak na artystę przystało, nie mogąc znieść upokorzenia rzucił się w odmęty Dunaju i czym prędzej utonął.
W rzeczywistości jednak legenda okazała się bujdą na resorach, bo po pierwsze dlatego, że kamienne lwy języki posiadają. Schowane są elegancko za kłami. Po drugie rzeźbiarz dożył późnej starości. Tłumaczył wszystkim przez lata, że “lew nie jest psem, żeby leżeć z wywalonym jęzorem“. I w sumie trudno się z nim nie zgodzić.
Pod koniec wojny most wysadziły wycofujące się tędy wojska Wehrmachtu. Jego obudowę rozpoczęto od razu po zakończeniu II wojny światowej. Ponownie oddano go do użytku w 1949 roku, czyli dokładnie w okrąglutką setną rocznicę jego pierwszego otwarcia.
ZANIM ZAPADŁ ZMIERZCH
Przeszliśmy Mostem Łańcuchowym na drugą stronę rzeki. Stamtąd, wprost spod wzgórza zamkowego przejechaliśmy kilka przystanków tramwajem do stacji metra Bathyany Ter. I tokoniecznie powinniście zapiętać jeśli chcecie zrobić słynne pocztówkowe zdjęcie wegierskiego Parlamentu. Wtajemniczeni (w tym od teraz również Wy, proszę bardzo na zdrowie!) wiedzą, że właśnie na wysokości tej konkretnej stacji metra znajduje się najlepsza miejscówa do zrobienia prestiżowej, jak mówi moja dziesięcioletnia córka foty. Parlament po zmroku podświetlony jest tak efektownie, że odnosi się wrażenie graniczące z pewnością, że jest widoczny chyba nawet z kosmosu.
Dodaj komentarz