PODOBNO MATKA DLA SWOJEGO DZIECKA JEST W STANIE ZROBIĆ WSZYSTKO – QUIET BOOK? PROSZĘ BARDZO!
Znacie opowieści o matkach, które zrobiły dla swych dzieci rzeczy ekstremalne? Te słynne urban legends o kobietach, które wiedzione instynktem macierzyńskim podnosiły siłą woli przygniatającą wózek z niemowlęciem cieżarówkę, albo gołymi rękami dusiły rozwścieczone pitbulle usiłujące skrzywdzić ich potomstwo? Otóż podobno matka dla swojego dziecka jest w stanie zrobić wszystko – absolutnie wszystko. Kiedy zajdzie taka potrzeba bezzwłocznie rzuci się do gardła każdemu, komu choćby przez myśl przebegnie nieśmiały zamiar skrzywdzenia jej pacholęcia, a na jedno trzepnięcie rzęsami rzeczonego pacholęcia zrealizuje każdy nawet najbardziej nierozsądny, nieprawdopodbny, niemożliwy, nierealny, absurdalny i szalony pomysł.
Zawsze myślałam o sobie, że jestem względnie normalna. Ba, nawet dość rozsądna i racjonalna. Pomijając instynkt, który być może rzeczywiście w skrajnej sytuacji uruchomiłby faktycznie jakiś imperatyw kategoryczny i zmusił mnie do podniesienia tira z naczepą, to jednak dotąd uważałam się za matkę, która na pewno nie ulega kaprysom swych dzieci. Z nas dwojga, to ja zwykle bywam przecież tym złym policjantem, nieugiętą typiarą, która jak już coś powie, to koniec, nie ma przebacz, umarł w butach, konsekwencja level master. Może i mogę im robić odjechane przekąski, wydawać majątek na nowe książki, kręcić lody i wymyślać cuda wianki, żeby się przypadkiem nie nudziły, ale nie będę przecież spełniać niedorzecznych, obłąkańczych wymysłów. Co to, to nie! W takiej właśnie błogiej nieświadomości trwałam do niedawna.
Do niedawna, a bardziej precyzyjnie do chwili kiedy przeczesując internety trafiłam przypadkiem zupełnym na podobne książki sensoryczne vel quiet books i SAMA osobiście (sic!) pokazałam je mojej córce. Zrobiłam to na zasadzie podzielenia się z nią ciekawostką, przekonana święcie, że takie rzeczy przeznaczone są dla zupełnych maluchów i zupełnie nie spodziewałam się, że oto ona taka duża już przecież zapragnie mieć podobną na wyłączność. Zaczęło się więc tradycyjne trzepotanie rzęsami i błagalne składanie rączek. Na moje nieszczeście, a swoje szczeście poruszyła najczulszą strunę. Odezwały się we mnie bowiem krawieckie geny przodków i popłynęłam całkowicie. Obiecałam, że zrobię, no a wiadomo, że – powtarzając za jedną ze słynnych disnejowskich księżniczek: – „jak obiecuję, to zawsze, ale to ZAWSZE słowa dotrzymuję“. Zatem, każdego wieczoru, przez trzy kolejne tygodnie, miast oddawać jakimś zgoła odmiennym i bardziej przyjemnym czynnościom, realizując to karkołomne wyzwanie – wycinałam, dziergałam, zszywałam, fastrygowałam, prułam i kłułam się w palce. Książka nabierała kształtów, coraz poważniejszych, puchła powiedziałabym nawet, aż wreszcie skończyłam (Alleluja!).
Po wstępnych testach mogę ogłosić dobrą nowinę (jak sądzę). Otóż, to nie prawda, iż dzieciom, które w wieku lat kilku zaledwie rozkminiają wszelkie smartphonowe aplikacje i doskonale wiedzą, co to nanoboty, imponują już tylko i wyłącznie coraz bardziej wymyślne technologiczne wynalazki. Nie dajcie sobie tego wmówić. Uwierzcie, że w to deszczowe, wakacyjne popołudnie wszystkie tablety poszły w kąt i mimo, że minęło już kilka dni, aktywne testy nad książką, która powstała metodą absolutnie przedpotopową, trwają nadal.
Książka sensoryczna DIY – materiał poglądowy albo dowód na matczyne szaleństwo – jak kto woli
Książka sensoryczna DIY – pierwsze testy na żywych organizmach
***
Jeśli spodobał Ci się ten tekst, albo zdjęcia, albo jedno i drugie 🙂 będzie mi miło jeśli zostawisz pod nim komentarz lub udostępnisz go znajomym, a jeśli zechcesz być na bieżąco z tym co tutaj wyczyniam i polubisz mój funpage na Facebooku albo mój Instagram, to już w ogóle czad!
Dodaj komentarz