MATKI MAJĄ TERAZ ŁATWIEJ
Podobno internet to zło wcielone, szatańskie narzędzie wiodące nas prostą drogą w otchłań zagłady. Zagrożeń jakie ze sobą niesie nie sposób zliczyć, podobnie jak psychopatów, pedofilów, fałszywych wnuczków i oszustów matrymonialnych, którzy poruszają się po nim sprawnie niczym Katerina Witt po tafli lodowiska. To niezmierzone bagno hejtu, anonimowej bezczelności i chamstwa, a w najlepszym wypadku po prostu złodziej czasu. I w sumie chyba nawet nie sposób się nie zgodzić.
Tylko, jak to zwykle w życiu bywa, to zaledwie jedna strona medalu.
Ilekroć szybkie łącze ratuje mi tyłek zachodzę w głowę jak moja biedna matka zdołała urodzić i wychować czworo dzieci ani razu nie wpisując w popularną wyszukiwarkę hasła „rozszerzanie diety dziecka”, albo „szorstka wysypka u niemowlaka”. Jakim cudem ta kobieta przetrwała bez możliwości zrobienia zakupów on-line, bez szans na zapisanie się do lekarza przez internet, bez kołysanek puszczanych z youtuba, bez bajek oglądanych przez nieznośne dzieciary na smartfonach i tabletach w poczekalni u pediatry, bez rachunków opłacanych bez wychodzenia z domu?
Zawsze kiedy słyszę narzekania znajomych współczesnych mam, użalających się nad ciężarem swego losu, a przy okazji symultanicznie skrolujących Instagram w poszukiwaniu idealnego przepisu na zdrowy lunch, i jednym ruchem bez wychodzenia z piaskownicy zatwierdzających szybki przelew za nowe buty mam przed oczami siermiężną pralkę Franię mojej matki i wielki kocioł, w którym ta święta kobieta gotowała zapaskudzone pieluchy, kolejki w których wystawała po wszystko w zasadzie i warkot maszyny, na której wieczorami, szyła dla nas ciuchy, żebyśmy wglądali jak ludzie. Takie wspomnienia stawiają do pionu.
Dlatego porzucając idiotyczne problemy pierwszego świata oświadczam niniejszym, że nie mam zamiaru uczestniczyć w festiwalu malkontenctwa ani chwili dłużej. Wypisuję się, wszak wypisanie się z festiwalu jest podobno teraz w dobrym guście.
Może i bycie matką to zapieprz od rana do wieczora, ciężka harówa, a momentami wręcz orka na ugorze, ale tak było zawsze i już zawsze będzie. Zamiast więc lamentować i użalać się nad swą matczyną niedolą pomyśl lepiej ile wygrałaś tym, że przyszło Ci żyć w dobie internetu, cudownych zakupów on-line, samoodkurzających odkurzaczy, samomopujących mopów, aplikacji, które przypomną Ci o wypiciu kolejnej szklanki wody, policzą ile spaliłaś kalorii podczas spaceru z psem, podpowiedzą kiedy będziesz miała dni płodne, w dobie żarcia na wynos, żarcia na telefon, dodatkowych zajęć pozalekcyjnych, prywatnej służby zdrowia i oczywiście w dobie nieocenionych blogów, dzięki którym w kwadrans przygotujesz obłędne ciasto, którego nawet nie trzeba piec. No żyć nie umierać, prawda?!
Ostrzegam – ta tarta z mascarpone bez pieczenia nie jest dietetyczna, wręcz przeciwnie. Na dodatek zawiera gluten, robi się ją tak łatwo, miło i przyjemnie, błyskawicznie wręcz, że uzależnia! Czteroosobowa rodzina, w której skład wchodzi dwoje dzieci i jeden mąż (raczej nieprzepadający za słodkim) – pochłania taką tartę na raz! Także tak, strzeżcie się.
Tarta z mascarpone bez pieczenia
- 250 g ciasteczek typu pieguski
- 100 g masła
- 250g mascarpone
- 100g śmietanki 30%
- 4 łyżki cukru pudru
- 1 łyżka startej skórki cytrynowej
- 8 łyżek wrzątku
- 1 łyżka żelatyny
- dowolne drobne owoce
Masło rozpuścić i ostudzić. Ciastka zblendować lub włożyć do woreczka i rozkruszyć. Połączyć z masłem. Powstałą w ten sposób masą wyłożyć formę na tartę i schłodzić w lodówce. We wrzątku rozpuścić żelatynę i lekko przestudzić. Mascarpone połączyć ze śmietaną, cukrem pudrem, żelatyną i skórką z cytryny. Dokładnie wymieszać za pomocą rózgi. Masę serową wyłożyć na przygotowany wcześniej ciasteczkowy spód. Na wierzchu rozłożyć drobne owoce i schodzić w lodówce przez minimum godzinę.***
Podoba Ci się tekst, albo zdjęcia, albo jedno i drugie? 🙂 będzie mi miło jeśli zostawisz pod nim komentarz lub udostępnisz go swoim znajomym, a jeśli chcesz być na bieżąco z tym co tutaj wyczyniam możesz polubić fanpage na Facebooku albo Instagram.
Dodaj komentarz