ZROBIŁAM TO NA ZŁOŚĆ MĘŻOWI
Zranił moje uczucia, a właściwie, aby precyzji języka stało się zadość: wpienił mnie na maksa. Już naprawdę nie chodzi o fakt, że po tylu spędzonych wspólnie latach, jemu wciąż zdarza się zadawać te same pytania, na które już dawno przecież powinien znać odpowiedzi. Bo jak to znowu? Kolejne?
W swej naiwności, zakładałam, że dwoje ludzi, tworzących jedno, wspólne gospodarstwo domowe siłą rzeczy, stawiając czoła codzienności, nabywa przynajmniej podstawową wiedzę o partnerze. Wydawało mi się, że wspólna egzystencja gwarantuje wręcz naturalny przypływ tejże wiedzy. Żyłam w przekonaniu, że nie potrzeba skomplikowanych metod badawczych, żeby poznać partnera, przyswoić sobie jego nawyki, fiksacje i dziwactwa. Wierzyłam, że nie trzeba przeprowadzać ankiet, dokonywać eksperymentów i szczegółowych analiz, że wystarczy zwykła, nawet średnio zaangażowana obserwacja.
Dla mnie na przykład, na podstawie obserwacji oczywistym jest, że jeśli nagle w środku tygodnia w lodówce zobaczę chłodzące się piwo, wieczorem niechybnie nie zobaczę nic innego niż dwudziestu dwóch, spoconych, mięśniaków, biegających po zielonej trawce. Proste? Dlatego doprawdy nie rozumiem, dlaczego to nie działa w drugą stronę. Dlaczego dla Niego wciąż nie nie jest oczywistym, że: NOWY, szary sweter, to nie jest jakiś tam KOLEJNY, szary sweter, że to nie ja mam za dużo kosmetyków, tylko nasza łazienka jest za mała, ani to że poduszek, roślin doniczkowych i OKULARÓW przeciwsłonecznych nigdy nie jest za wiele.
DO BRZEGU
I tymi rzeczonymi okularami właśnie zranił mnie na wskroś. Metaforycznie rzecz jasna, głosząc herezje jakobym ich (co za pomysł?!) nie potrzebowała w takiej liczbie w jakiej posiadam. Imputował, że gdybym nie porzucała ich na dachach samochodów, nie poniewierała w przepastnych wnętrzach torebek i nie rzucała gdzie popadnie mogłyby zapewne służyć mi dłużej. Sugerował nawet, że nie zaistniałaby wówczas potrzeba nabywania kolejnej pary. Tym stwierdzeniem już zupełnie się pogrążył obnażając swój jaskrawy brak znajomości mojej okularowej obsesji ;P
Dlatego właśnie ja i moja urażona duma, wespół zespół wykonałyśmy taką oto witryno-gablotę, wieszak, organizer vel trzymadło na okulary przeciwsłoneczne, udowadniając, że po pierwsze nie jestem wcale, wbrew twierdzeniom w posiadaniu tysiąca par (jeszcze), po drugie aby odeprzeć zarzuty o rzekomym braku organizacji i należytej dbałości o swoje mienie, po trzecie wreszcie, aby tak po prostu patrzeć na nie i cieszyć tym widokiem nomen omen oczy.
JAK PRZECHOWYWAĆ OKULARY PRZECIWSŁONECZNE – PATENT No 1
Do zrobienia organizera wykorzystałam kupioną dawno, dawno temu ramkę na zdjęcia. Jej wydłużony kształt idealnie się do tego nadawał. Wystarczyło pozbawić ją szkła, a tzw. plecówkę wykleić kawałkiem tapety. Kolejny krok, to przygotowanie paska tej samej tapety (złożyłam wycięty kawałek na trzy części, aby mieć pewność, że będzie wystarczająco wytrzymały). Następnie w zależności od liczby par którymi dysponujecie dokonujemy niezwykle skomplikowanych matematycznych obliczeń, w celu ustalenia i zaznaczenia miejsc, w których należy pasek przykleić, a w których pozostawić nie przyklejony e voila!
JAK PRZECHOWYWAĆ OKULARY PRZECIWSŁONECZNE – PATENT No 2
Wersja druga rzeczonego trzymadła powstała na życzenie osobistej prawie nastolatki, która jak widać niechybnie odziedziczyła po mamusi nie tylko urodę. Do zrobienia tego organizera również wykorzystałam ramkę, tym razem w zupełnie klasycznym kształcie i rozmiarze. Pozbyłam się szkła, a plecówkę również wykleiłam tapetą. Pasek tej samej tapety (też złożony na trzy) przyczepiłam w taki sposób, aby można było swobodnie, pionowo wsuwać za niego oprawki okularów.
I jak Wam się podoba?
Dodaj komentarz