REMEDIUM NA NUDĘ I KATAR – KAKTUS DIY
W podstawówce moją panią od plastyki była babka, która siała wśród rodziców postrach swoimi coraz to bardziej wykręconymi pomysłami na zagospodarowanie 45 minut lekcyjnych. Zamiast ćwiczyć się w rysunku, ewentualnie babrać w akwarelach, czy choćby studiować dzieła impresjonistów, my uczyliśmy się szyć, haftować i tworzyć przestrzenne dzieła niewiadomego zastosowania.
Kreatywność to było jej drugie imię. Ileż to ja się naznosiłam do szkoły guzików i ścinek. Ileż nici poplątałam, ileż palców pokłułam. Ileż narzekań wysłuchałam i psioczeń pod adresem plastyczki z ust matki własnej, trwoniącej cenny czas na poszukiwanie koronek, cekinów i aksamitek. Pamiętam doskonale jak pewnego dnia przelała się czara goryczy. Ambitna nauczycielka zarządziła przyniesienie na lekcję kredek ołówkowych w znacznej ilości. Następnie kazała nam je przykleić, jedną po drugiej do drewna i oprawić powstałe w ten sposób dzieła w stare ramy. Wtedy skończyła się cierpliwość naszych rodzicieli. Takie marnotrawstwo we wciąż jeszcze nieciekawych czasach nie mogło przecież przejść bez echa.
Być może kończąc szkołę miałam pewne braki w samej teorii sztuk plastycznych, które na szczęście z przyjemnością uzupełniałam podkochując się później w profesorze historii sztuki, ale za to opuściłam zatęchłe szkolne mury z uzbrojona w umiejętność haftowania mereżką, szycia filcowych pacynek i ogólnie pojętym zacięciem do procesu twórczego. I zawsze, ale to zawsze czułam gdzieś podskórnie, że kompetencje w tym zakresie okażą się przydatne. Co tam przydatne! Wiedziałam, że życie mi uratują. I to nie raz, nie dwa. I nie myliłam się.
Ciągoty w stronę rękodzieła przydają się szczególnie w tak beznadziejnym okresie jaki właśnie nadchodzi. Kiedy wszystkie wirusy, jak jeden mąż, przypuszczają masowy atak na twą dzieciarnię. Kiedy zaraza przeziębień i przewlekłych katarów dopada przedszkola i szkoły. A trzeba wam przy tym wiedzieć, że dzieci chorują w sposób specyficzny. Otóż, aby zaległy pod kocem i popijając herbatkę dochodziły do zdrowia, muszą być powalone naprawdę poważną gorączką. One przeważnie, wbrew logice i bez względu na to czy walczą ze zwykłym przeziębieniem czy z obustronnym obturacyjnym zapaleniem oskrzeli wykazują w domowym zaciszu aktywność taką jak zwykle. Spotęgowaną chyba nawet jeszcze przymusem ślęczenia na chacie. A takie chore dziecko, znudzone bajkami, marudne, jęczące potrafi (i znam to z autopsji niestety) doprowadzić nas do ściany, do szału i do szewskiej pasji przy okazji.
I tu właśnie dzięki owej szalonej plastyczce mogę dziś dramatycznym szeptem niczym Liam Neeson w Uprowadzonej oznajmić złowieszczo, że żadne marudzenia i stęki mi nie straszne, bowiem posiadam pewne specjalne umiejętności. Umiejętności, dzięki którym błyskawicznie rozprawiam się z chorobowa nudą. I faktycznie jest coś w tworzeniu pierdół, brudzeniu się farbą, lepieniu z plasteliny i klejeniu kolaży co fascynuje młodych ludzi. Sam proces tworzenia tak ich wciąga, tak angażuje te małe łapki i wywalone na brodę języki, że potrafią, nawet wbrew własnej naturze (!) siedzieć we względnym skupieniu, bez jęków i stęków.
Sprawdziłam to wiele razy – ostatnio produkując wraz z dwójką zakatarzonych asystentów przyjaznego dla otoczenia, bezbronnego kaktusa. Kiedy znalazłam to cudo na Pintereście, w tej genialnej, niezmierzonej skarbnicy inspiracji wiedziałam, że będę chciała zrobić coś podobnego z moją dzieciarnią. Nie przypuszczałam wprawdzie, że wirusy dopadną nas tej jesieni tak szybko. W każdym razie tak oto przywiezione znad morza kamienie za sprawą szalejących w naszym domu drobnoustrojów i odrobiny zielonej farby zmieniły się w podrabiane, acz całkiem urocze sukulenty. Sezon na walkę z zarazą i domowe projekty DIY wszelkiej maści uznaję zatem oficjalnie za otwarty.
Dodaj komentarz